wtorek, 18 grudnia 2012

KONKURS

Uwaga, uwaga! Bardzo miło mi ogłosić pierwszy konkurs na moim blogu. Organizuję go, aby uczcić ilość dotychczasowych  wyświetleń My Own Glambition.

wtorek, 11 grudnia 2012

Zdobycze z Home and You + niespodzianka

PC116840

Kilka tygodni temu znajoma podarowała mi bon rabatowy do Home and You (ważny do 5 grudnia). Gdy go otrzymałam moje oczęta rozbłysły niczym nos  Rudolfa (tak tego od zaprzęgu ; ) ) W Home and You raczej pojawiam się tylko jako window shopper, ale pomarzyć zawsze można… Tym razem już nie było wyjścia, posiadając bon po prostu musiałam go wykorzystać. Okres przedświąteczny sprzyja raczej monotematycznym propozycjom dekoratorskim, ale jakimś cudem, wśród tego całego xmasowego “pierdółkowa” , znalazłam bardziej uniwersalne dodatki. Od dłuższego czasu zakupy mnie wręcz irytują, a chodzenie po galeriach przyprawia o bóle głowy (serio), ale tym razem do domu wróciłam bardzo usatysfakcjonowana, a nieoficjalnie mówiąc, wróciłam z bananem na buzi ; ) Teraz dzielę się swoją radością z Wami.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Zimoumilacze domowi

 

Tego posta dedykuję wszystkim zmarzluchom  : )

W przeciwieństwie do większości moich znajomych lubię zimę. Tak lubię i nie boję się tego głośno powiedzieć ;) No może nie, aż tak bardzo jak lato  ;) i lepiej, żeby typowa zima nie trwała do marca czy kwietnia , ale mimo wszystko czas zimowy  kojarzy mi się dobrze, bo zima to jazda na nartach, Święta Bożegonarodzenia, które jak żadne inne mają taki cudowny klimat, grzańce winne i piwne, śnieżek za oknem itd. Przedstawię dziś w jaki sposób umilam sobie zimowe dni.

 

PC096752Zima dla mnie to przede wszystkim mania świeczkowania. Uwielbiam zapalać świece zapachowe  właśnie tą porą roku. Moje ulubione pochodzą z Biedrony, są niedrogie (ok. 5 zł, w promocji 3,50 zł), a pachną na tyle inetnsywnie , że po kilkunastu minutach można je zgasić, a w pomieszczeniu aromat unosi się jeszcze przez długi czas.

                                                                                                                                        DSC04618

 

Moi zimowi umilacze to także wszelkiego rodzaju grube skarpetki  lub cieplutkie bamboszki. W tym roku skusiłam się na parę nowych bambochów z Deichman’a. 

 

 

PC096788Nie wyobrażam sobie żadnej pory roku bez różnorodnych herbat. Uwielbiam herbaty zielone, białe, nawet do czerwonej się przekonałam, ale zimą pozwalam sobie na dopieszczanie w tym względzie i kupuję herbatki na wagę, przede wszystkim owocowe. W zimne dni do zwykłej zielonej herbaty dodaję świeżo utarty imbir – rozgrzewanko z prawdziwego zdarzenia gwarantowane.

 

PC096785

 

Jak już jesteśmy przy napojach to grzechem byłoby nie wspomnieć o grzańcach : ) Uwielbiam gorące piwo/wino z dodatkiem przyprawy korzennej, goździków, imbiru i domowej roboty soku malinowego.

 

 

PC096735Muszę przyznać, że jest jedna rzecz, która mnie szczególnie nie cieszy zimą – krótkie dni i brak odpowiedniej ilości promieni słonecznych, aaale zawsze można to przekuć na jakąś korzyść. W czasie długich wieczorów można nadrobić zaległości filmowe lub zagrać w gry planszowe : ) np. w  Agricolę, już się nie mogę doczekać kolejnej partii. Uwaga to wciąga i zajmuje sporo czasu.

 

A Wy w jaki sposób zimujecie w domu?

sobota, 8 grudnia 2012

Buble kosmetyczne - cz.1

Tym razem postanowiłam podzielić się z Wami listą "niewypałów" kosmetycznych. Są to produkty, których już nigdy ponownie nie kupię

Krem pod oczy wygładzający - Ziaja Sopot Spa Receptura młodości



Na pierwszy rzut idzie krem pod oczy z Ziaji, który wg.zapewnień producenta ma m.in. nawilżać i uelastyczniać naskórek, skutecznie wygładzać zmarszczki itp.Szczerze mówiąc, najbardziej zależy mi zawsze na nawilżeniu i wygładzeniu skóry pod oczami. Niestety Ziaja mnie tym razem mocno zawiodła, przede wszystkim jeśli chodzi o nawilżenie. Stosując ten krem miałam wrażenie, że skóra jest jeszcze bardziej ściągnięta i wręcz domaga się solidnej dawki nawilżenia. Krem nie robił niczego dobrego dla delikatnej skóry pod oczami. Dla mnie to totalny fail.

Aksamitne mleczko nawilżające - Nivea Baby


Kolejny bubel, choć może się czepiam, bo to właściwie produkt przeznaczony dla dzieci, ale skusił mnie obietnicą długotrwałego nawilżenia. Tego właśnie oczekuję od mleczka czy balsamu do ciała. Nivea Baby nie sprawdzi ł się w roli nawilżacza w ogóle. Nie mówiąc już o wchłanianiu, które trwa wieki. Teraz mieszka sobie w łazience i używam go do rąk tuż po umyciu. W tej formie też się niespecjalnie sprawdza, ale nie chcę go wyrzucić. Jestem już blisko dna, więc niedługo nadejdzie czas pożegnania.

Płyn micelarny do demakijażu - Paese


Teraz micel z Paese. Gdyby nie to, że dostałam go za ok. 4 zł jako dodatek do cienia do oczu, to chyba zwróciłabym go pani sprzedającej. Ciężko mi uwierzyć, że ten delikwent otrzymał tytuł ”Doskonałości roku 2010 Twojego Stylu”. Napis na buteleczce dumnie głosi, że płyn daje natychmiastowe uczucie ukojenia i świeżości, a co najśmieszniejsze łagodzi podrażnienia. No way, to raczej on przyczynia się do powstawania takowych. Śmierdzi jak flaszka wódki i zaryzykuję stwierdzeniem, że alkus na głodzie miałby z niego niezły użytek. Jak w ogóle można było napisać na opakowaniu o jego właściwościach łagodzących przy takiej ilości drażniącego alkoholu w składzie. Ale Polka potrafi, używam go do czyszczenia zabrudzonych pędzelków do makijażu oczu ;)

Spray ułatwiający rozczesywanie, zwiększona objętość, Volume Collagene z L'oreal Elseve


To bublątko pochodzi jeszcze z czasów, gdy miałam niewiele pojęcia o pielęgnacji i stylizacji sprzyjającej moim włosom. Nie twierdzę, że teraz w ogóle nie używam drogeryjnych stylizatorów, ale dzieje się tak bardzo, bardzo rzadko. Wracając do tematu, spray zakupiłam z nadzieją, że po jego użyciu moje włosy zyskają większą objętość. Niestety takiego efektu w ogóle nie zauważyłam, więc stoi sobie takie bezużyteczne psikadło w szafce.


Czas na kolorówkę

Podkład Revlon ColorStay


Zacznę od najbardziej okrzyczanego na polskich blogach podkładu wszechczasów… Tak, tylko, że dla mnie to jest mazidło-do-bani wszechczasów. Podkład ColorStay był dla mnie jednym z największych rozczarowań, po wszystkich zachwytach w sferze blogowo-youyubowej i ja uległam, ale niestety o tym podkładzie nie mogę powiedzieć nic dobrego. Produkt reklamowany i zachwalany jako mocno kryjący, nie radził sobie np. z moimi zaczerwienieniami w okolicach ust i nosa, co więcej nałożony nawet w niewielkiej ilości tworzył efekt maski i podkreślał wszelkie nierówności i suche skórki, a pory wyzierały na świat znacznie odważniej niż zwykle. Nie mówiąc już o zupełnie niefunkcjonalnej szklanej buteleczce bez pompki. Wydobycie odpowiedniej ilości produktu graniczyło z cudem. Temu panu mówię głośne, zdecydowane: NIE!

Lakier do paznokci Revlon (nr 85 Minted)


Kolejny „przyjemniaczek „ z Revlonu. Na szczęście otrzymany w prezencie, więc jakoś przeboleję jego niedostatki. Lakier ma przecudny kolor, zarówno w buteleczce, jak i na paznokciu, jednakże jego żywotność na pazurkach jest tak krótka (niecały dzień bez odprysków), że aż boli. Stosowałam go z bazą, bez bazy, z lakierem nawierzchniowym i zawsze to samo, a szkoda bo uwielbiam jego kolor. Nie jestem lakiero- czy paznokcio-maniaczką, ale to przykre, że nie najtańszy lakier jest tak kiepskiej jakości.

Tusz do rzęs Colossal Volume Express w kolorze Glam Plum


Ostatni kolorowy „bubuś” otrzymałam jako gratis przy zakupie jego kolegi w odcieniu czarnym w wersji wodoodpornej. I tutaj, o ironio, czarny Colossal jest moim ulubieńcem wśród tuszy, a ten sprezentowany w wersji śliwkowej nie nadaje się do niczego. Mam zielone oczy i liczyłam, że fiolet wzmocni odcień tęczówki, niestety tusz jest tak słabo napigmentowany, że aż prawie niewidoczny na moich ciemnych rzęsach. Jedyne co robi z moim rzęsami, to lekko je unosi i pogrubia. Może sprawdzi się u jakieś jasno-rzęsnej kobietki. Jakieś chętne? Jeśli tak to oddam za darmo. Może rzeczywiście przysłuży się na jasnych włoskach.

A może któraś z Was używała tych produktów? Jakie macie o nich zdanie? A może macie jakieś pomysły co do ich wykorzystania w jakimś innym celu niż są do tego przeznaczone?

A to zapowiedź kolejnego posta :) Siedzę na L-4 i produkuję :)


piątek, 7 grudnia 2012

Jesienno-zimowe zrzucanie skóry, czyli o kuracji złuszczająco-oczyszczającej słów kilka

Od kliku lat (3 lub 4) jesienią, mniej więcej w październiku zaczynam kurację kwasową złuszczająco-oczyszczającą. Potrzebuję tego typu pielęgnacji, ponieważ posiadam cerę mieszaną z tendencją do przetłuszczania i niestety o dużych porach.

Kwasy np. AHA, kwas salicylowy pomagają złuszczyć martwy naskórek, oczyścić głębokie warstwy skóry, pozbyć się zaskórników, trądziku oraz zwęzić pory, działają przeciwzapalnie i przeciwbakteryjnie.

Zacznę od wyjaśnienia dlaczego kurację kwasami stosuję jesienią i zimą. Kwasy powodują, że nasza skóra staje się bardziej wrażliwa, odsłaniamy jej "ukrytą" pod starym naskórkiem warstwę dlatego też należy ją szczególnie chronić przed czynnikami zewnętrznym w czasie trwania takiej kuracji. Mam tu na myśli przede wszystkim promieniowanie słoneczne. Wiemy, że w naszej szerokości geograficznej słonko najkrócej operuje właśnie w okresie jesienno-zimowym i wtedy robi nam najmniej krzywdy. Oczywiście kwasy można stosować także w czasie wiosennym czy letnim, ale wtedy w dzień należy stosować naprawdę wysoką ochronę przed słońcem. Nie mam w sobie na tyle wytrwałości i cierpliwości, żeby przed każdym wyjściem na zewnątrz w lecie stosować wysokie filtry, które niestety nie dodają urody, zostaję zatem przy złuszczaniu jesienno-zimowym bez potrzeby stosowania bardzo wysokich SPF.

W czasie mojej przygody z kwasami przetestowałam 3 różne produkty, o których pokrótce dziś opowiem. Nie mogę wśród nich wskazać na faworyta, ponieważ każdy sprawdził się dobrze w innej dziedzinie. Na końcu posta nie pojawią się zatem słowa "And the winner is...", a opisy kremów będą bardziej ogólne, więc nie traktujcie ich jako szczegółowych recenzji.



Muszę również zaznaczyć, że każdy z poniżej wymienionych produktów powoduje u mnie początkowo podrażnienie i zaczerwienienie skóry oraz lekki wysyp nieprzyjaciół na twarzy. Generalnie zawsze przeczekuję okres pogorszenia stanu twarzy, bo tak zalecają lekarze dermatologii, sugerując, że skóra się oczyszcza. Kremy złuszczające stosuję prawie codziennie na noc. Jeśli skóra reaguje zbyt gwałtownie to robię kilkudniową przerwę, po której wszystko wraca do normy.

Pierwsze 3 kuracje złuszczające przeprowadziłam kremem Effaclar K z La Roche Posay, który zawiera niewielką ilość kwasu salicylowego. Pamiętam, że w początkowej fazie stosowania używałam go rano i wieczorem. Nadawał się świetnie pod makijaż i matowił cerę. Miał cytrusowy zapach. Jak już wspomniałam na początku moja twarz była mocno zaczerwieniona i od czasu do czasu pojawiał się problem suchych skórek zwłaszcza na skrzydełkach nosa.
Po ok. 1,5 miesiąca stosowania tego kremu, głównie na noc zauważyłam, znaczną poprawę w kwestii gładkości skóry, spore zmniejszenie porów (co było dla mnie nie lada zaskoczeniem)i brak problemów z wypryskami.

W zeszłym roku po raz pierwszy zastosowałam inny krem tego typu i był to TriaAcneal z Avene, zawierający kwas glikolowy. Po dwóch seriach z Effaclarem K, jak to typowa kobietka, zapragnęłam zmiany. TriAcneal różnił się od poprzednika konsystencją, Effaclar K był bardziej żelowy, a produkt z Avene gęstszy, przypominający maść.
Do sedna, działanie TriAcnealu w moim przypadku było trochę za słabe. Krem na pewno przyczynił się do sporego wygładzenia skóry i do lekkiego zmniejszenia porów, ale nie aż tak widocznego jak w przypadku Effaclaru K. Istnieje też prawdopodobieństwo, że za szybko go odstawiłam. Być może jeszcze dam mu szansę.

W tym roku postawiłam na kolejny produkt z LRP - Effaclar Duo z kwasem LHA, który jest pochodną kwasu salicylowego. Używam go od ponad miesiąca, więc nie mogę jeszcze wystawić mu oceny. Byłoby to nieuczciwe wobec niego ;) Jak dotąd mogę stwierdzić, że początkowa reakcja taka jak zawsze, czyli mocne zaczerwienienie i pieczenie skóry, lekki wysyp. Już teraz widzę, że działa znacznie delikatniej niż jego braciszek Effaclar K, co nie znaczy, że gorzej. Mam wrażenie, że Effaclar Duo potrzebuje więcej czasu, żeby się "otworzyć" ;) Do tej pory lekko wygładził cerę delikatnie zwęził pory i wyrównał koloryt, zobaczymy co będzie dalej...

And now last but not least, NAWILŻANIE!


W czasie kuracji złuszczającej należy bezwzględnie pamiętać o nawilżaniu cery. W czasie mojej pierwszej kuracji, byłam mocno niedoinformowana i używałam praktycznie tylko i wyłącznie kremu z kwasem. Gdy sytuacja stawała się coraz gorsza - skóra była jak pergamin, poszłam po rozum do głowy. Pamiętam, że w czasie pierwszej kuracji świetnie sprawdził się u mnie krem z LRP - Hydraphase Legere, który załagodził podrażnienia i nawilżył skórę, choć chwilę to potrwało.


Aktualnie używam kremów Hydreane Legere lub Riche również z LRP. Zimą dobrego kremu ochronnego (o tym niedługo), a 1 lub 2 razy w tygodniu na noc zarzucam "rybkę" i bynajmniej nie na ruszt ;) Chodzi o rybki Dermogal z firmy Gal z witaminami A i E, które mocno nawilżają i łagodzą podrażnienia.






Ulubieńcy listopada '12

Muszę przyznać, że w tym miesiącu lista ulubieńców nie będzie zbyt długa. To był "miesiąc lenia", zwłaszcza jeśli chodzi o makijaż czy pielęgnację. Let's get it started.


Olej z pestek śliwki





Coraz niższe temperatury, wiatr i deszcz powodują, że końce moich włosów potrzebują szczególnej troski. Od silikonów raczej stronię, także najlepsze w tej kwestii są olejki. Olejek z pestek śliwki zamówiłam kilka miesięcy temu na stronie Zrób Sobie Krem do stworzenia własnej mgiełki dwufazowej. Teraz służy mi właśnie do zabezpieczania końcówek. Kropelkę olejku rozgrzewam w dłoni i nanoszę na same końce. Jak na razie olejek sprawuje się w porządku, nałożony w odpowiedniej ilości (czyli skromnej) nadaje końcówkom połysku i zapobiega znienawidzonemu przeze mnie efektowi puszenia (nie mylić z "push up'em ;) )
P.S. Olejek ten, paradoksalnie, pachnie MARCEPANEM :p



Oliwka rumiankowa w żelu Johnson&Johnson




W okresie jesienno-zimowym zawsze powraca do mnie problem przesuszenia i szorstkości skóry całego ciała, a zwłaszcza ramion, nóg i pleców. Objawia się to nieprzyjemnym swędzeniem, a czasem łuszczeniem skóry. Nadal szukam ideału (balsamu, olejku), ale mam też kilka sprawdzonych produktów, które może idealne nie są, ale działają naprawdę dobrze. W tym miesiącu królowała oliwka z J&J. Nie jest tak tłusta jak zwykła oliwka i ma znośny czas wchłaniania (zwłaszcza nałożona na jeszcze trochę wilgotną skórę), nawilża/natłuszcza na dłużej niż balsam. Jak na razie to mi w zupełności wystarcza.


DUO: Podkład w sztyfcie Pan Stick i puder prasowany Creme Puff - Max Factor


Jak już wspomniałam tegoroczny listopad nie obfitował w regularny make up. Ponure poranki nie nastrajały mnie do wykonania większej ilości kroków pielęgnacyjnych i makijażowych niż te, które uważam za podstawowe. Mam tu na myśli: krem na twarz, szyję i pod oczy, korektor, czasem puder i tusz do rzęs. Przez większą część listopada tak to właśnie wyglądało.
Niezastąpieni w takiej wersji minimum byli niezmiennie od ok. 2 lat panowie z firmy Max Factor.

Pan Stick to właściwie podkład, jednakże ja stosuję go na całą twarz tylko na bardzo dużych mrozach (gdyż jest oparty na bazie tłuszczowej - o tym w jednym z najbliższych postów), a na co dzień (właściwie zawsze, gdy wychodzę do ludzi) używam go jako korektora na zaczerwienia wokół nosa i ust (moja zmora).

Creme Puff z kolei stosuję na całą twarz, gdy nie mam ochoty na zastosowanie podkładu. Oczywiście puder ten nie zapewnia takiego krycia i wyrównania kolorytu jak płynny podkład, ale gdy nie mam większych problemów na twarzy jest wystarczający, zwłaszcza, gdy towarzyszy mu jego przyjaciel Pan Stick.

Masło Shea z Biochemii Urody


Od ponad miesiąca na noc stosuję krem z kwasami służący złuszczeniu i oczyszczeniu skóry twarzy. Oprócz wyżej wspomnianych właściwości ma również działanie wysuszające, nie tylko na powierzchni twarzy, na którą jest nakładany, ale również w jej okolicach. U mnie cierpią najbardziej usta, są przesuszone i łuszczą się, dlatego też staram się je chronić. Masło shea bardzo dobrze sprawdza się w roli "ochroniarza", jego tłusta i bardzo treściwa formuła pokrywa usta zabezpieczająca warstwą. Używam go na noc i na dzień tuż przed wyjściem z domu.

Teraz czas na dwóch niekosmetycznych ulubieńców :)

Czekolada "Cocoacara" - Terravita



Ze względów zdrowotnych nie powinnam jeść praktycznie w ogóle cukrów prostych, co dla wieloletniego, nałogowego czekoladożercy jest nie lada wyzwaniem ;/ Aaale od czasu do czasu mogę sobie pozwolić na gorzką czekoladę z wysoką zawartością kakao. Znalazłam taką, która jest przepyszna, w miarę tania i co najlepsze po zjedzeniu jednej kostki wcale nie mam potrzeby dobrania się do następnej i następnej i ... jak to dawniej bywało. Moje ulubione wersje to czerwona z pomarańczą i chilli i zielona z kawą i kardamonem. Mniammm ....


Ostatni ulubieniec to piosenka. Chodziła za mną baaardzo długo. Któregoś dnia w drodze do pracy bardzo chciałam ją usłyszeć i udało się 3 razy pod rząd w 3 różnych (oczywiście komercyjnych) stacjach ;) w ciągu ok. 15 minut :) Pioseneczka to zremixowany utwór Lykke Li - I follow Rivers. Link poniżej.

http://www.youtube.com/watch?v=oS6wfWu0JvA

wtorek, 20 listopada 2012

Pokrzywa i skrzyp sprzymierzeńcami mocnych włosów

Od jutra wracam do picia skrzypokrzywy, więc przy tej okazji postanowiłam się podzielić moimi odczuciami na temat tego sposobu dopieszczania włosów od środka.




Co to jest skrzypokrzywa?

Jak nie trudno się domyślić jest to mieszanka dwóch ziół skrzypu i pokrzywy. Obydwie te roślinki zawierają witaminy i mikroelementy, które wpływają wzmacniająco na włosy, m.in. krzem, potas, fosfor, żelazo itd.


Jak ją przygotować?

Stosowałam dwa sposoby.

Sposób 1: Kupujemy pokrzywę i skrzyp w torebkach (czyli wersja ekspresowa) i zaparzamy wg. instrukcji na opakowaniu zalewając wrzątkiem i odczekując odpowiednią ilość czasu. Pijemy na świeżo.

Sposób 2: (Mam wrażenie, że skuteczniejszy). Kupujemy skrzyp i pokrzywę w liściach i gotujemy w garnuszku z 250 ml wody przez ok 15 minut. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że najlepsze właściwości skrzyp oddaje po takim właśnie gotowaniu. Następnie przecedzamy delikwentów przez drobne sitko i "rozkoszujemy" się smakiem wywaru ;)

Jak długo stosować? Na co uważać?


Zaleca się picie samej pokrzywy, samego skrzypu lub skrzypokrzywy przez ok. 3 miesiące, po tym czasie należy zrobić przynajmniej miesięczną przerwę. Obydwie rośliny mają działanie moczopędne i w związku z tym powodują wypłukiwanie z organizmu potrzebnych mu mikroelementów czy witamin. Dlatego też warto w czasie tej kuracji suplementować się magnezem lub witaminą B comlpex.




Moje wrażenia i rezultaty

W moim przypadku skrzypokrzywa spisała się rewelacyjnie. Po pierwsze zauważyłam zdecydowane zmniejszenie wypadania włosów i znaczne ich wzmocnienie. Po drugie, włosy nie przetłuszczały się już w tak dużym stopniu jak przed rozpoczęciem kuracji, co było bardzo miłym zaskoczeniem, zwłaszcza, że był to okres letnich upałów. Pamiętam też, że w czasie picia tego wywaru i koktajlu, o którym niedługo napiszę zauważyłam bardzo duży przyrost włosów. Mogę śmiało powiedzieć, że nigdy wcześniej włosy nie rosły mi tak szybko.
Postąpiłabym nieuczciwie, gdybym nie wspomniała o pewnych „efektach ubocznych”, których jednak się spodziewałam, bo wiele na ten temat czytałam przed rozpoczęciem kuracji. Mam tu na myśli lekki „wysyp” na twarzy i szyi. Pokrzywa ma silne działanie detoksykujące dlatego też wszelkie „zanieczyszczenia” wydostają się na zewnątrz. Nie mogę jednak powiedzieć, że było to bardzo uciążliwe. Po prostu przeczekałam ten etap i wkrótce wszystko wróciło do normy. Częstsze wizyty na „siusiu” też jakoś przeżyłam. Po prostu lepiej nie pić wywaru na noc lub przed dłuższą podróżą ;)
Wywar piłam prawie codziennie przez ok. 3 miesiące, teraz kończę dwumiesięczną przerwę i od jutra wracam do „skrzypokrzywolizacji”. Mam nadzieję, że znowu przyniesie tak pozytywne efekty.

środa, 7 listopada 2012

Get lost you blackheads - czyli jak pozbywam się zaskórników

Może niezbyt fortunny tytuł posta w dniu, w którym Obama znowu został prezydentem ;), ale zapewniam, że nie planowałam tu żadnego podtekstu :)

Dzisiaj przedstawię sposoby pozbywania się zaskórników stosowane przeze mnie od kilku dobrych lat. Od razu zaznaczam, że zdarza się, iż przez kilka tygodni w ogóle nie mam potrzeby usuwania "czarnogłowych", ponieważ po prostu ich nie ma lub występują w minimalnej ilości. Jednakże, gdy problem się nasila stosuję niezmiennie te same metody. Zauważyłam, że więcej tego rodzaju nieprzyjaciół pojawia się u mnie w sezonie letnim, co prawdopodobnie jest spowodowane stosowaniem filtrów i samoopalacza, które zapychają pory. W moim przypadku, zaskórniki upodobały sobie w szczególności nos i fragment twarzy w pobliżu nosa.

Aby pozbyć się zaskórników musimy pamiętać o tym, że pojawiają się one na naszej twarzy w wyniku zanieczyszczeń zbierających się w porach skóry. Dlatego też jestem skłonna zaryzykować teorię, że osoby ze skórą przetłuszczającą się z szerokimi porami, niestety będą borykały się z problemem zaskórników znacznie częściej.

Skoro zaskórniki powstają z zanieczyszczeń, to przede wszystkim należy zadbać o REGULARNE oczyszczanie twarzy i co najważniejsze o bardzo dokładne usuwanie makijażu.

Bardzo istotne jest również obserwowanie reakcji skóry na kosmetyki, których używamy. Jeśli np. zmieniamy krem i po jakimś czasie stosowania go zauważymy więcej niż zwykle czarnych nieprzyjaciół, może to oznaczać, że przyczynił się do tego któryś ze składników danego produktu.

Pamiętajmy też o odpowiedniej diecie. Niestety, ale nawet najlepsze kosmetyki nie są w stanie zastąpić nam tego czego nasz organizm potrzebuje od środka. I tutaj padną nieśmiertelne słowa: "Jesteś tym co jesz" i "Jedz więcej warzyw i owoców" a na koniec "Wypijaj odpowiednią ilość wody" itd.

Jeśli stosujemy różne metody przeciwdziałania zaskórnikom i nic na nas nie działa, konieczna będzie konsultacja z dermatologiem.

A jak ja sobie radzę z blackheadami?


Przede wszystkim stawiam na oczyszczanie metodami niemechanicznymi. Tzn. nigdy nie wyciskam nieprzyjaciela.

Czego używam?

Od kilku lat niezmiennie stosuję taki oto zestaw:
peeling gruboziarnisty, plasterki oczyszczające na nos i maseczka oczyszczająca lub ściągająca, a na koniec nietłusty krem o właściwościach antybakteryjnych, najczęściej z LRP.




Peeling w tym zestawieniu to morelowy peeling antybakteryjny z firmy Soraya. Przez lata produkt ten był produkowany przez St. Ives i mam wrażenie, że jego formuła była nieco lepsza od obecnej, ale morelka w wersji made in Poland też daje radę.

Plasterki Beauty Formulas kupuję w Drogerii Natura(aktualnie są w promocji - ok. 10 zł / 6 szt.)Dostępne są wersje na czoło, nos lub brodę. Są fantastyczne, śmiem twierdzić, że to dzięki nim od bardzo długiego czasu nie mam większych problemów z "zaskórnictwem". Uwielbiam moment, gdy po ściągnięciu paska można zobaczyć przyklejone do niego ohydztwa, które zostały wyeksmitowane z moich porów.

Maseczka oczyszczająca z glinką szarą z Ziaji (ok. 1,69 zł) to mój ulubiony produkt tego typu. Bardzo dobrze odświeża i oczyszcza cerę. Zazwyczaj jedno opakowanie wystarcza mi na 2 aplikacje.

Na zdjęciu brakuje kremu antybakteryjnego. Najczęściej używam kremu Effaclar Duo lub Effaclar K z La Roche Posay. Obydwa produkty zawierają kwasy, czyli działają złuszczająco i przeciwzaskórnikowo.

Instrukcja obsługi

1. Bardzo dokładnie myję ręce, następnie oczyszczam twarz ulubionym produktem do mycia.

2. Na zwilżoną skórę twarzy nakładam niewielką ilość peelingu i rozprowadzam kolistymi ruchami przez ok. 2 minuty.

3. Zmywam resztki peelingu i osuszam twarz.

4. Zwilżam nos i jego okolice.

5. Naklejam pasek oczyszczający na 10-15 minut.

6. Delikatnie odklejam pasek i cieszę się widokiem czystego nosa.

7. Nakładam maseczkę oczyszczającą.

8. Zmywam maseczkę i nakładam krem antybakteryjny.

Jeżeli zaskórniki są bardziej uporczywe to między pkt. 3 i 4 wykonuję "parówkę", czyli przygotowuję napar z kwiatów rumianku lub lawendy. Nachylam się nad miseczką z naparem, głowę przykrywam ręcznikiem i tak medytuję przez kilka minut ;) "Parówka" otwiera pory, co ułatwia dotarcie do głębszych warstw naskórka i wydobycie z nich większej ilości nieczystości.

W pkt. 7 zamiast maseczki oczyszczającej można zastosować maseczkę ściągająca, która domknie pory, nie narażając ich na ponowne zanieczyszczenie. (Można ją np. wykonać z białka jajka).

Przy sporych problemach z zaskórnikami dobrze jest też stosować regularnie kremy z kwasami złuszczającymi. Ja zawsze do nich wracam jesienią. (O czym opowiem wkrótce).

Na koniec jeszcze kilka słów o produkcie, którego nigdy nie stosowałam, ale słyszy się o nim coraz więcej. Mowa tu o olejku pichtowym, który podobno bardzo dobrze sprawdza się w walce z rozszerzonymi porami. Planuję go przetestować w najbliższym czasie.

Powodzenia w walce z czarnogłowymi!

piątek, 2 listopada 2012

Bazy pod cienie

Dziś kilka słów o bazach pod cienie z jakimi do tej pory miałam do czynienia. Jako posiadaczka dość tłustych powiek  bez bazy po prostu nie mogę się obejść. Bez względu na to czy używam cieni świetnej jakości, czy też kiepsko napigmentowanych, jeśli nie zaaplikuję bazy, efekt jest zawsze taki sam - cienie się wałkują, zbierają w załamaniu powieki, a następnie znikają. W swoim makijażowym życiu przetestowałam kilka baz. Zacznę od tej, której używałam kilka dobrych lat temu jako pierwszej.

Była to baza z serii Virtual polskiej firmy Joko. Znajdowała się w małym plastikowym słoiczku, była bezbarwna z lekkim połyskiem o dość "zbitej", twardej konsystencji. Na początku baza mnie zachwyciła, gdyż po raz pierwszy w życiu cienie utrzymywały się na powiekach przez kilka dobrych godzin, a ich pigmentacja była mocniejsza niż bez użycia bazy. Niestety zachwyty minęły dość szybko, gdyż baza w bardzo niedługim czasie zaczęła zmieniać swoją konsystencję. Coraz trudniej się z nią pracowało, ciężko było rozetrzeć cienie tak, aby nie było smug lub miejsc z za bardzo napigmentowanym fragmentem skóry. Jednakże w tym czasie, gdy na rynku polskim bardzo ciężko było o jakikolwiek alternatywny produkt tego rodzaju używałam Joko, aż do dna. Firma Joko podobno ztuningowała tę bazę i wypuściła "lepszy" produkt z tej serii, jednakże nie skusiłam się już nigdy na bazy z Joko.




Po produkcie z Joko przyszedł czas na bazę z serii HiP z L'oreal. Z tego co się orientuję seria ta nie była dostępna w Polsce. Dość dobrze wspominam ten produkt. W porównaniu z Joko, HiP-ka była bardziej jedwabista i bardzo łatwo można było rozetrzeć na niej cienie. Niestety, co do trwałości nie mogę jej pochwalić. Cienie owszem wyglądały przyzwoicie, ale po kilku godzinach rolowały się w zagłębieniu powieki. Bazy tej nigdy nie zużyłam do końca, gdyż trafiłam na Świętego Grala wśród baz, od którego nie byłam w stanie się już uwolnić;)




Mowa tu o Urban Decay Primer Potion - bazie, której jak na razie nic nie przebiło. O UDPP dowiedziałam się z zagranicznych kanałów urodowych na YouTube. Po długim czasie, pojawiły się w Polandii na allegro. Zamówiłam ją i zawładnęła moim sercem, a właściwie powiekami ;) Kosmetyk z serii I-D-E-A-Ł, no może z dwoma wadami, ale o tym za chwilkę. UDPP zachwyca wszystkim, począwszy od idealnej konsystencji - bazę tą nakłada się jak jakiś mus. Po drugie, cienie można z łatwością na niej rozprowadzić i zblendować, nawet przy niewielkiej wprawie w nakładaniu cieni pędzlami. Kolejna zaleta UDPP to trwałość cnieni na powiece - można śmiało powiedzieć, że w duecie z tą bazą nawet najgorsze cienie są nie do zdarcia! I co najlepsze UDPP jest mega wydajny.
A teraz 2 minusiki, o których z uczciwości trzeba wspomnieć. Pośród tych wszystkich zalet, największą wadą jest jego cena, która ok. 2 lat temu wynosiła ok. 70 zł (teraz chyba ok. 100 zł) i nieszczęsne opakowanie, które bardzo cieszyło oko, ale było tak skonstruowane, że w zagłębieniach buteleczki odkładało się mnóstwo produktu,którego nie byłam w stanie już wydobyć. Powiem tylko, że w ruch poszedł dość konkretnych rozmiarów nóż kuchenny i wcale nie było łatwo ... ;) Po rozcięciu buteleczki wydobyłam jeszcze ogromną ilość bazy i przeniosłam ją do szklanego słoiczka. Niestety ta przeprowadzka jej nie służyła, baza szybko straciła swoje właściwości i nie nadawała się do użytku :(
Z tego co się orientuję, teraz UDPP występuje tylko w wyciskanych tubkach (producent chyba wsłuchał się w głos konsumentek). Niestety ze względu na ceną moja przygoda z UDPP była jednorazowa.



Obecnie stosuję bazę z Art Deco. Wiadomo, że nie dorównuje ona UDPP, ale jest naprawdę bardzo dobra. Jej konsystencja pozwala na łatwą aplikację cieni. Baza sprawia, że cienie są nieco bardziej intensywne niż bez jej użycia. Minusem jest fakt, że trzeba się jednak trochę "namachać", żeby dobrze rozetrzeć granice cieni. Baza jest sprzedawana w przyzwoitej cenie (ok. 40 zł). Co najważniejsze, makijaż oka na tej bazie utrzymuje się bez zarzutu bardzo długo. Mam na myśli zarówno makijaż w czasie dnia jak i podczas imprezy. Produkt jest bardzo wydajny używam go bardzo często od ponad roku i wystarczy mi jeszcze na co najmniej kilkanaście użyć.
Zarzucić tej bazie można, a właściwie producentowi, tylko to, że opakowanie jest skonstruowane w taki sposób, że ciężko dokręcić słoiczek do końca, co niestety ma nieuchronny wpływ na konsystencję produktu, a co za tym idzie na pogorszenie łatwości aplikacji. Jednakże, jest to zauważalne dopiero po długim czasie od pierwszego otwarcia. (Jeśli chodzi o problem z dokręcaniem wieczka, to wiem, że jestem w tej kwestii odosobniona).
Pomimo tych kilku wad, bazę z Art Deco bardzo polubiłam i niedługo kupię kolejny słoiczek. No chyba, że wygram w totka, to wtedy kupię sobie wszystkie dostępne rodzaje UDPP ;)




czwartek, 1 listopada 2012

Ulubieńcy października 2012

W tym miesiącu trochę "kolorówki", pielęgnacji i jeden niekosmetyczny ulubieniec.

No to jedziemy.

Podkład Rimmel Wake me up. 




Pełna recenzja TU . Tak jak podejrzewałam podkład ten sprawdza się u mnie znacznie lepiej w chłodniejsze dni. Pisząc lepiej mam na myśli, że nie świecę się po nim niczym disco ball już po dwóch godzinach. Efekt może nie matowej, ale też nie świecącej cery utrzymuje się ok.5-6 godz. Czyli naprawdę w porządku.


Puder Golden Glow z Wibo stosowany jako bronzer pod kości policzkowe. 




Kupiłam go wiosną, ale niespodziewanie tuż po zakupie zostałam szczęśliwą posiadaczką bronzera z Victoria's Secret i Wibo musiał cierpliwie poczekać na swoją kolej. No i doczekał się, co więcej, został odznaczony tytułem "ulubieńca". Produkt jest dość ciemny, ale po nałożeniu na wypudrowaną twarz wygląda świetnie, bardzo dobrze się rozciera i co mnie najbardziej zaskoczyło, utrzymuje się bardzo długo. Nie wiem jeszcze jak z jego wydajnością, jak na razie mogę powiedzieć, że nie jest najgorzej.Wydaje mi się, że jest w aktualnej promocji Rossmanna.


Puder rozświetlający Avon Shimmer Powder stosowany jako róż




Nie mam pojęcia czy ten puder jest nadal dostępny w ofercie Avonu, bo kupiłam go ok. 1,5 roku temu. Trochę poużywałam, a później odszedł w zapomnienie, gdyż zaczęłam testować inne tego typu produkty. Wróciłam do niego teraz, kiedy moja twarz nie jest opalona.
Posiadam odcień Peach (brzoskwinia), który świetnie ożywia twarz i nadaje jej ciepłego tonu. Jeśli chodzi o trwałość to jest naprawdę przyzwoita. Dziwię się tylko jak można go było nazwać pudrem, bo nałożony na całą twarz dałby efekt Oompa Loompa ;) Czyli idealny na Halloween :)





Z kolorówki to byłoby na tyle. Teraz czas na pielegnację twarzy. 

  La Roche Posay - Hydrene Legere, czyli wersja lekka




Do tego kremu wracam zawsze w okresie jesiennym, bo wtedy też używam kremów złuszczających z kwasami. Specyfiki te mocno przesuszają skórę, a Hydrene pomaga jej odzyskać równowagę. W lecie trafiłam na sporą przecenę tego kremu i kupiłam go wtedy już z myślą o jesieni. Kremik ten zawiera glicerynę, więc w obawie przed zapychaniem (choć z informacji na opakowaniu można wyczytać, że nie jest komodogenny) tuż przed aplikacją dodaję kroplę żelu hialuronowego (podwójny żel hialuronowy 2%) z Biochemii Urody.




Czas na włosy.
Octowa płukanka do włosów.


Jest to ulubieniec typu "home made".
Płukankę przygotowuję z dwóch szklanek zimnej wody i jednej łyżki octu jabłkowego. Spłukuję nią włosy na samym końcu, czyli po umyciu i wypłukaniu ich zwykłą wodą. Włosy są lekko usztywnione i bardzo lśniące. Nie stosuję tej płukanki częściej niż raz w tygodniu (włosy myję ok.4 razy w tyg.), gdyż zauważyłam, że za często stosowana za bardzo zakwasza łuskę włosa i włosy wyglądają na przesuszone.



Woda perfumowana Victoria's Secret - Very Sexy For Her2 - EDP



Jak dla mnie jest to kwintesencja zapachu na jesień i zimę. Nie jestem fanką bardzo ciężkich zapachów, a już na pewno nie takich, które powodują atak duszności wśród przebywających w pobliżu osób. Woń jest ciepła, troszkę cięższa, ale nie dusząca i do tego bardzo kobieca. Zapach nadaje się zarówno na dzień jak i na wieczór. Na skórze utrzymuje się bardzo długo, a na ubraniach wręcz nieskończenie długo ;)


Ulubieniec niekosmetyczny.

A teraz czas na mojego ulubieńca muzycznego, który poprawia mi humor, zwłaszcza, w samochodzie gdy jestem w drodze do pracy a tu surprise - w radio nadają „Widok” w wykonaniu Mariki. Piosenka mega pozytywna i bardzo klimatyczna.





poniedziałek, 29 października 2012

My finger is on the " bottom", czyli recenzja - Savon Noir A l'Eucalyptus


 Moje czarne mydełko sięgnęło dna, jest to zatem dobry moment na rzetelną recenzję tego produktu.




Pojemność:
100 g

Konsystencja:
ciągnący się kleik, dość rzadki

Zapach:
eukaliptusowy

Wydajność:
Bardzo wydajny

Cena:
ok. 28 zł

Dostępność:
mydlarnia u franciszka, internet


Mydło zakupiłam w lutym lub w marcu zeszłego roku w moim mieście w Mydlarni u Franciszka. Chciałam jakiejś alternatywy w kwestii enzymatycznego peelingowania cery i sprzedawczyni poleciła mi właśnie Savon Noir.

 Początkowo byłam zdziwiona konsystencją produktu, ale przyzwyczaiłam się do niej. Zapach, który początkowo kojarzył mi się z maścią Vick'a z czasem zaczął mi odpowiadać, a skojarzenia wiązały się już tylko z czystą cerą :)

Mydełka używałam ok. 2-3 razy w tygodniu, a czasem co 2 tygodnie. Zazwyczaj stosowałam je jako produkt myjący, czyli nakładam na zwilżoną twarz, masowałam i spłukiwałam, a gdy miałam ochotę na delikatny peeling pozostawiałam je na wcześniej oczyszczonej  twarzy na ok. 5-10 minut i po tym czasie dokładnie zmywałam kolistymi ruchami.

Efekty były fantastyczne, zachwyciła mnie gładkość skóry twarzy i uczucie bardzo dobrego oczyszczenia bez nieprzyjemnego wrażenia ściągnięcia twarzy. Taki efekt ciężko mi osiągnąć nawet peelingiem gruboziarnistym.

Podsumowując,
polecam tą odmianę mydełka posiadaczkom cery przetłuszczającej się lub mieszanej, które oczekują od produktu myjącego czystości i gładkości cery, ale bez efektu przesuszenia.

UWAGA
aktualnie skusiłam się na najzwyklejsze mydło Savon Noir i mam wrażenie, że efekty nie są już tak spektakularne. Przetestuję jeszcze ten produkt i dam znać czy rzeczywiście jest gorszy w działaniu od wersji eukaliptusowej. Klasyczne Savon Noir, które posiadam wygląda tak:

niedziela, 28 października 2012

Recenzja - olejek myjący "Drzewko herbaciane" z Biochemii Urody



Pojemność:
120 ml

Konsystencja:
oleista ale nie bardzo gęsta

Kolor:
złotawy

Zapach:
Świeży, ziołowy

Wydajność:
Bardzo wydajny

Cena:
ok. 11 zł


Działanie składników aktywnych:
Drzewo herbaciane (Melaleuca Alternifolia) to wiecznie-zielone, średniej wielkości drzewo, występujące głównie w Australii. Drzewo to nie ma nic wspólnego z herbatą, nazwa 'drzewo herbaciane' została mu nadana przez Kapitana Cooka i innych brytyjskich kolonizatorów Australii, którzy na wzór Aborygenów używali listków do parzenia aromatycznego napoju zastępującego herbatę.
Olejek drzewka herbacianego wykazuje działanie antyseptyczne, antybakteryjne, antywirusowe, przeciwgrzybicze oraz działa łagodząco i przeciwzapalnie. Polecany jest w przypadku cery tłustej, trądzikowej oraz przy skłonnościach do wyprysków, podrażnień i stanów zapalnych skóry.
Od strony aromatycznej, zapach olejku działa na organizm uspokajająco, łagodzi zdenerwowanie i napięcie.
 Źródło: http://www.biochemiaurody.com

Moje spostrzeżenia:
Jest to kolejny produkt z Bichemii Urody, który mnie nie zawiódł. Kupiłam go na wiosnę tego roku, gdy zaczęłam przygodę z OCM, przygoda skończyła się po ok. miesiącu (o tym kiedy indziej), a olejek nadal mi wiernie służy.

Olejku nie używam codziennie, lecz wtedy, gdy zmywam  cięższe podkłady, krem BB Skin 79 lub kiedy po prostu mam na to ochotę.

Bardzo niewielką ilość produktu (należy uważać, żeby nie przesadzić z ilością) nakładam na zwilżoną twarz i masuję przez ok. minutę, następnie dokładnie spłukuję ciepłą wodą. Czasem dodatkowo zmywam go mydełkiem z Aleppo. Produkt nie pieni się, ale bardzo dobrze się go aplikuje. Nigdy nie próbowałam nim zmyć makijażu oczu, ale również można go stosować w tym celu.

Olejek fantastycznie radzi sobie nawet z bardzo trwałymi makijażami, ale w ogóle nie przesusza skóry, ani też jej nie przetłuszcza. Czasem po jego zastosowaniu zapominam, że jeszcze nie nałożyłam kremu na twarz, gdyż nie czuję żadnego uczucia ściągnięcia.

U mnie absolutnie nie powoduje zatykania porów i mam wrażanie, że radzi sobie świetnie ze sporadycznie pojawiającymi się na mojej twarzy wypryskami.

Co więcej w wakacje służył mi do zmywania filtrów z twarzy i całego ciała. Żadne mydło, płyn czy żel do demakijażu nie był w stanie sobie poradzić z niektórymi filtrami, co kończyło się zapchanymi porami lub wypryskami. Ten produkt spisywał się wzorowo!

Podsumowując, 
olejek jest dla mojej cery (mieszanej ze skłonnością do przetłuszczania w strefie T) fantastyczny! Polecam go z czystym sumieniem. Posiadam też pomarańczowy olejek myjący, który może nie ma takich włciwości przeciwzapalnych jak ten opisany powyżej, ale również jest godny polecenia i do tego cudownie pachnie.

P.S.

Powyższe zdjęcie nie jest zbyt pięknej urody, ale tak wygląda opakowanie po kilku miesiącach użytkowania. Etykietka, z której nie można nic odczytać zawierała nazwę produktu.
 

sobota, 27 października 2012

Recenzja - Płyn do demakijażu oczu - All about eyes



Pojemność:
125 ml

Konsystencja:
wodnista, rzadka

Cena:
ok. 5 zł

Dostępność:
supermarkety TESCO

Zapewnienia producenta:
Struktury micelarne zapewniają niezwykle wysoką skuteczność oczyszczania, suwają nadmiar sebum, zanieczyszczenia oraz makijaż. Oliwa z oliwek nawilża skórę wokół oczu, wyciąg ze świetlika działa kojąco i zabezpiecza oczy przed podrażnieniem.

Moje spostrzeżenia:
Na samym początku muszę podkreślić, że produktu tego używam tylko i wyłącznie do zmywania tuszu niewodoodpornego i cieni zaaplikowanych na bazę Art Deco.

Zużyłam ok. 5 opakowań tego płynu i mimo, że czasem używam jakiegoś innego to zawsze do niego wracam A dlaczego?

Po pierwsze płyn jest naprawdę wydajny, oceniłabym jego wydajność na dobrą.

 Zauważyłam, że używając go w większej ilości oczy lekko pieką, ale gdy nakładam rozsądną ilość na wacik wszystko jest w porządku, zero podrażnienia.

Płyn świetnie sobie radzi z makijażem niewodoodpornym, wystarczy chwilę przytrzymać zwilżony nim wacik na powiece i wszystko ładnie schodzi bez zbędnego pocierania i naciągania powiek.

Moim zdaniem płyn nie nadaje się do zmywania makijażu wodoodpornego, od tego są dwufazówki.

Jeśli chodzi o nawilżenie okolic oczu, to ciężko mi to stwierdzić, bo zawsze po demakijażu stosuję krem po oczy, mogę tylko zapewnić, że w moim przypadku na pewno nie powoduje uczucia ściągnięcia.

Opakowanie nie powala designem, ale wybaczam mu to za świetne działanie i bardzo korzystną cenę.

Podsumowując, w przypadku zmywania makijażu niewodoodpornego jest to mój niekwestionowany ulubieniec.



wtorek, 23 października 2012

Bocking - czyli alternatywna forma aktywnego spędzania czasu :)

Tym razem coś z zupełnie innej beczki. Chciałabym opowiedzieć w wielkim skrócie o fantastycznej formie aktywności fizycznej jaką jest bocking (nie mylić ze zbockingiem ;) ) Do niedawna nawet nie wiedziałam jak ten sport się nazywa, choć byłam świadoma, że istnieje. Nigdy nawet nie przyszło mi do głowy, że sama tego spróbuję. Około pół roku temu, przez przypadek, trafiłam na stronę naszego trenera i przecierałam oczy ze zdumienia, że bocking jest obecny w moich okolicach, nie zastanawiając się za długo zgłosiłam się wraz chłopakiem na pierwsze zajęcia...



Ale o so chodzi? ;) Czyli co to jest bocking?

Bocking to sport polegający na bieganiu, skokach, akrobacjach na przyrządach Poweriser. Są to swego rodzaju szczudła, które swoim kształtem przypominają odnóża kangura i zostały stworzone przez niemieckiego konstruktora Alexandra Bocka. Sprzęt ten miał początkowo służyć żołnierzom w szybszym przemieszczaniu się (w bockerach/poweriserach można osiągnąć prędkość 40 km/h).
Zasada działania Poweriser opiera się na wykorzystaniu siły grawitacji i masy ciała. Po naciśnięciu stopą na specjalną sprężynę pod wływem masy ciała wytwarza się energia grawitacyjna, dzięki czemu sprężyny przesuwają się i wybijają użytkownika w górę lub do przodu z dużą szybkością. Uczucie, które jest spowodowane takim wybiciem się jest trudne do opisania.
(źródło: www.asport.pl)

Z czym się to je? Jak się to robi?

Pierwsze zajęcia to zazwyczaj opanowanie sztuki utrzymania równowagi. Zaczynamy zawsze od rozgrzewki. Następnie dostajemy ochraniacze, kask i oczywiście bockery, które zakładamy w pozycji siedzącej, najlepiej na jakimś podwyższeniu np. na murku lub barierce. Później przy asyście trenera stawiamy pierwsze kroki. Musimy pamiętać o wyprostowanej sylwetce. Ja dopiero na drugich zajęciach odważyłam się puścić dłonie trenera, ale wiele osób już w ciągu pierwszych kilkunastu minut radzi sobie samodzielnie. W ciągu kilku pierwszych zajęć tylko spokojnie chodziłam, z czasem zaczęłam biegać i skakać w miejscu. Jeśli chodzi o jakieś trudniejsze akrobacje, to jest to możliwe, gdy ogólnie jesteśmy bardzo sprawni ruchowo lub ćwiczmy np. gimnastykę akrobatyczną. Ja do takich osób nie należę, a mimo to bocking sprawia mi nie małą frajdę.

Co to daje? A co odbiera?

Po pierwsze masę radości, po drugie pozwala się pozbyć ogromnej ilości kalorii. W czasie prawidłowo wykonywanych ruchów (przy odpowiednio ułożonej sylwetce) pracuje nawet 90% mięśni! Po każdym treningu "padamy" z wycieńczenia, a  podkoszulki można wykręcać z potu. Po trzecie mam wrażenie, że po każdych zajęciach (wtedy, gdy uczestniczyłam w nich regularnie) moja kondycja była coraz lepsza. No i kolejny pozytyw, można poznać świetnych ludzi i miło spędzić czas na świeżym powietrzu.

Ile to kosztuje?

Koszt jednych zajęć trwających 60 minut waha się od 25 do 35 zł w zależności od pakietu. W cenie na czas trwania zajęć otrzymujemy ochraniacze na łokcie, kolana i dłonie oraz kask.

Samodzielny zakup oryginalnego sprzętu, to dość droga inwestycja. Cena mniejszych poweriserów to ok. 800 zł (sprzęt dobieramy do wagi ćwiczącego).

Podsumowując,
uważam, że bocking jest fantastyczną alternatywą dla osób, które np. tak jak ja szybko się nudzą tradycyjnym bieganiem lub po prostu go nie lubią. Warto też pamiętać, że czasem potrzeba kilku zajęć, aby się przełamać i próbować odważniejszych poczynań na tym sprzęcie. Na zachętę wrzucam kilka zdjęć z naszych treningów.