wtorek, 20 listopada 2012

Pokrzywa i skrzyp sprzymierzeńcami mocnych włosów

Od jutra wracam do picia skrzypokrzywy, więc przy tej okazji postanowiłam się podzielić moimi odczuciami na temat tego sposobu dopieszczania włosów od środka.




Co to jest skrzypokrzywa?

Jak nie trudno się domyślić jest to mieszanka dwóch ziół skrzypu i pokrzywy. Obydwie te roślinki zawierają witaminy i mikroelementy, które wpływają wzmacniająco na włosy, m.in. krzem, potas, fosfor, żelazo itd.


Jak ją przygotować?

Stosowałam dwa sposoby.

Sposób 1: Kupujemy pokrzywę i skrzyp w torebkach (czyli wersja ekspresowa) i zaparzamy wg. instrukcji na opakowaniu zalewając wrzątkiem i odczekując odpowiednią ilość czasu. Pijemy na świeżo.

Sposób 2: (Mam wrażenie, że skuteczniejszy). Kupujemy skrzyp i pokrzywę w liściach i gotujemy w garnuszku z 250 ml wody przez ok 15 minut. Gdzieś kiedyś przeczytałam, że najlepsze właściwości skrzyp oddaje po takim właśnie gotowaniu. Następnie przecedzamy delikwentów przez drobne sitko i "rozkoszujemy" się smakiem wywaru ;)

Jak długo stosować? Na co uważać?


Zaleca się picie samej pokrzywy, samego skrzypu lub skrzypokrzywy przez ok. 3 miesiące, po tym czasie należy zrobić przynajmniej miesięczną przerwę. Obydwie rośliny mają działanie moczopędne i w związku z tym powodują wypłukiwanie z organizmu potrzebnych mu mikroelementów czy witamin. Dlatego też warto w czasie tej kuracji suplementować się magnezem lub witaminą B comlpex.




Moje wrażenia i rezultaty

W moim przypadku skrzypokrzywa spisała się rewelacyjnie. Po pierwsze zauważyłam zdecydowane zmniejszenie wypadania włosów i znaczne ich wzmocnienie. Po drugie, włosy nie przetłuszczały się już w tak dużym stopniu jak przed rozpoczęciem kuracji, co było bardzo miłym zaskoczeniem, zwłaszcza, że był to okres letnich upałów. Pamiętam też, że w czasie picia tego wywaru i koktajlu, o którym niedługo napiszę zauważyłam bardzo duży przyrost włosów. Mogę śmiało powiedzieć, że nigdy wcześniej włosy nie rosły mi tak szybko.
Postąpiłabym nieuczciwie, gdybym nie wspomniała o pewnych „efektach ubocznych”, których jednak się spodziewałam, bo wiele na ten temat czytałam przed rozpoczęciem kuracji. Mam tu na myśli lekki „wysyp” na twarzy i szyi. Pokrzywa ma silne działanie detoksykujące dlatego też wszelkie „zanieczyszczenia” wydostają się na zewnątrz. Nie mogę jednak powiedzieć, że było to bardzo uciążliwe. Po prostu przeczekałam ten etap i wkrótce wszystko wróciło do normy. Częstsze wizyty na „siusiu” też jakoś przeżyłam. Po prostu lepiej nie pić wywaru na noc lub przed dłuższą podróżą ;)
Wywar piłam prawie codziennie przez ok. 3 miesiące, teraz kończę dwumiesięczną przerwę i od jutra wracam do „skrzypokrzywolizacji”. Mam nadzieję, że znowu przyniesie tak pozytywne efekty.

środa, 7 listopada 2012

Get lost you blackheads - czyli jak pozbywam się zaskórników

Może niezbyt fortunny tytuł posta w dniu, w którym Obama znowu został prezydentem ;), ale zapewniam, że nie planowałam tu żadnego podtekstu :)

Dzisiaj przedstawię sposoby pozbywania się zaskórników stosowane przeze mnie od kilku dobrych lat. Od razu zaznaczam, że zdarza się, iż przez kilka tygodni w ogóle nie mam potrzeby usuwania "czarnogłowych", ponieważ po prostu ich nie ma lub występują w minimalnej ilości. Jednakże, gdy problem się nasila stosuję niezmiennie te same metody. Zauważyłam, że więcej tego rodzaju nieprzyjaciół pojawia się u mnie w sezonie letnim, co prawdopodobnie jest spowodowane stosowaniem filtrów i samoopalacza, które zapychają pory. W moim przypadku, zaskórniki upodobały sobie w szczególności nos i fragment twarzy w pobliżu nosa.

Aby pozbyć się zaskórników musimy pamiętać o tym, że pojawiają się one na naszej twarzy w wyniku zanieczyszczeń zbierających się w porach skóry. Dlatego też jestem skłonna zaryzykować teorię, że osoby ze skórą przetłuszczającą się z szerokimi porami, niestety będą borykały się z problemem zaskórników znacznie częściej.

Skoro zaskórniki powstają z zanieczyszczeń, to przede wszystkim należy zadbać o REGULARNE oczyszczanie twarzy i co najważniejsze o bardzo dokładne usuwanie makijażu.

Bardzo istotne jest również obserwowanie reakcji skóry na kosmetyki, których używamy. Jeśli np. zmieniamy krem i po jakimś czasie stosowania go zauważymy więcej niż zwykle czarnych nieprzyjaciół, może to oznaczać, że przyczynił się do tego któryś ze składników danego produktu.

Pamiętajmy też o odpowiedniej diecie. Niestety, ale nawet najlepsze kosmetyki nie są w stanie zastąpić nam tego czego nasz organizm potrzebuje od środka. I tutaj padną nieśmiertelne słowa: "Jesteś tym co jesz" i "Jedz więcej warzyw i owoców" a na koniec "Wypijaj odpowiednią ilość wody" itd.

Jeśli stosujemy różne metody przeciwdziałania zaskórnikom i nic na nas nie działa, konieczna będzie konsultacja z dermatologiem.

A jak ja sobie radzę z blackheadami?


Przede wszystkim stawiam na oczyszczanie metodami niemechanicznymi. Tzn. nigdy nie wyciskam nieprzyjaciela.

Czego używam?

Od kilku lat niezmiennie stosuję taki oto zestaw:
peeling gruboziarnisty, plasterki oczyszczające na nos i maseczka oczyszczająca lub ściągająca, a na koniec nietłusty krem o właściwościach antybakteryjnych, najczęściej z LRP.




Peeling w tym zestawieniu to morelowy peeling antybakteryjny z firmy Soraya. Przez lata produkt ten był produkowany przez St. Ives i mam wrażenie, że jego formuła była nieco lepsza od obecnej, ale morelka w wersji made in Poland też daje radę.

Plasterki Beauty Formulas kupuję w Drogerii Natura(aktualnie są w promocji - ok. 10 zł / 6 szt.)Dostępne są wersje na czoło, nos lub brodę. Są fantastyczne, śmiem twierdzić, że to dzięki nim od bardzo długiego czasu nie mam większych problemów z "zaskórnictwem". Uwielbiam moment, gdy po ściągnięciu paska można zobaczyć przyklejone do niego ohydztwa, które zostały wyeksmitowane z moich porów.

Maseczka oczyszczająca z glinką szarą z Ziaji (ok. 1,69 zł) to mój ulubiony produkt tego typu. Bardzo dobrze odświeża i oczyszcza cerę. Zazwyczaj jedno opakowanie wystarcza mi na 2 aplikacje.

Na zdjęciu brakuje kremu antybakteryjnego. Najczęściej używam kremu Effaclar Duo lub Effaclar K z La Roche Posay. Obydwa produkty zawierają kwasy, czyli działają złuszczająco i przeciwzaskórnikowo.

Instrukcja obsługi

1. Bardzo dokładnie myję ręce, następnie oczyszczam twarz ulubionym produktem do mycia.

2. Na zwilżoną skórę twarzy nakładam niewielką ilość peelingu i rozprowadzam kolistymi ruchami przez ok. 2 minuty.

3. Zmywam resztki peelingu i osuszam twarz.

4. Zwilżam nos i jego okolice.

5. Naklejam pasek oczyszczający na 10-15 minut.

6. Delikatnie odklejam pasek i cieszę się widokiem czystego nosa.

7. Nakładam maseczkę oczyszczającą.

8. Zmywam maseczkę i nakładam krem antybakteryjny.

Jeżeli zaskórniki są bardziej uporczywe to między pkt. 3 i 4 wykonuję "parówkę", czyli przygotowuję napar z kwiatów rumianku lub lawendy. Nachylam się nad miseczką z naparem, głowę przykrywam ręcznikiem i tak medytuję przez kilka minut ;) "Parówka" otwiera pory, co ułatwia dotarcie do głębszych warstw naskórka i wydobycie z nich większej ilości nieczystości.

W pkt. 7 zamiast maseczki oczyszczającej można zastosować maseczkę ściągająca, która domknie pory, nie narażając ich na ponowne zanieczyszczenie. (Można ją np. wykonać z białka jajka).

Przy sporych problemach z zaskórnikami dobrze jest też stosować regularnie kremy z kwasami złuszczającymi. Ja zawsze do nich wracam jesienią. (O czym opowiem wkrótce).

Na koniec jeszcze kilka słów o produkcie, którego nigdy nie stosowałam, ale słyszy się o nim coraz więcej. Mowa tu o olejku pichtowym, który podobno bardzo dobrze sprawdza się w walce z rozszerzonymi porami. Planuję go przetestować w najbliższym czasie.

Powodzenia w walce z czarnogłowymi!

piątek, 2 listopada 2012

Bazy pod cienie

Dziś kilka słów o bazach pod cienie z jakimi do tej pory miałam do czynienia. Jako posiadaczka dość tłustych powiek  bez bazy po prostu nie mogę się obejść. Bez względu na to czy używam cieni świetnej jakości, czy też kiepsko napigmentowanych, jeśli nie zaaplikuję bazy, efekt jest zawsze taki sam - cienie się wałkują, zbierają w załamaniu powieki, a następnie znikają. W swoim makijażowym życiu przetestowałam kilka baz. Zacznę od tej, której używałam kilka dobrych lat temu jako pierwszej.

Była to baza z serii Virtual polskiej firmy Joko. Znajdowała się w małym plastikowym słoiczku, była bezbarwna z lekkim połyskiem o dość "zbitej", twardej konsystencji. Na początku baza mnie zachwyciła, gdyż po raz pierwszy w życiu cienie utrzymywały się na powiekach przez kilka dobrych godzin, a ich pigmentacja była mocniejsza niż bez użycia bazy. Niestety zachwyty minęły dość szybko, gdyż baza w bardzo niedługim czasie zaczęła zmieniać swoją konsystencję. Coraz trudniej się z nią pracowało, ciężko było rozetrzeć cienie tak, aby nie było smug lub miejsc z za bardzo napigmentowanym fragmentem skóry. Jednakże w tym czasie, gdy na rynku polskim bardzo ciężko było o jakikolwiek alternatywny produkt tego rodzaju używałam Joko, aż do dna. Firma Joko podobno ztuningowała tę bazę i wypuściła "lepszy" produkt z tej serii, jednakże nie skusiłam się już nigdy na bazy z Joko.




Po produkcie z Joko przyszedł czas na bazę z serii HiP z L'oreal. Z tego co się orientuję seria ta nie była dostępna w Polsce. Dość dobrze wspominam ten produkt. W porównaniu z Joko, HiP-ka była bardziej jedwabista i bardzo łatwo można było rozetrzeć na niej cienie. Niestety, co do trwałości nie mogę jej pochwalić. Cienie owszem wyglądały przyzwoicie, ale po kilku godzinach rolowały się w zagłębieniu powieki. Bazy tej nigdy nie zużyłam do końca, gdyż trafiłam na Świętego Grala wśród baz, od którego nie byłam w stanie się już uwolnić;)




Mowa tu o Urban Decay Primer Potion - bazie, której jak na razie nic nie przebiło. O UDPP dowiedziałam się z zagranicznych kanałów urodowych na YouTube. Po długim czasie, pojawiły się w Polandii na allegro. Zamówiłam ją i zawładnęła moim sercem, a właściwie powiekami ;) Kosmetyk z serii I-D-E-A-Ł, no może z dwoma wadami, ale o tym za chwilkę. UDPP zachwyca wszystkim, począwszy od idealnej konsystencji - bazę tą nakłada się jak jakiś mus. Po drugie, cienie można z łatwością na niej rozprowadzić i zblendować, nawet przy niewielkiej wprawie w nakładaniu cieni pędzlami. Kolejna zaleta UDPP to trwałość cnieni na powiece - można śmiało powiedzieć, że w duecie z tą bazą nawet najgorsze cienie są nie do zdarcia! I co najlepsze UDPP jest mega wydajny.
A teraz 2 minusiki, o których z uczciwości trzeba wspomnieć. Pośród tych wszystkich zalet, największą wadą jest jego cena, która ok. 2 lat temu wynosiła ok. 70 zł (teraz chyba ok. 100 zł) i nieszczęsne opakowanie, które bardzo cieszyło oko, ale było tak skonstruowane, że w zagłębieniach buteleczki odkładało się mnóstwo produktu,którego nie byłam w stanie już wydobyć. Powiem tylko, że w ruch poszedł dość konkretnych rozmiarów nóż kuchenny i wcale nie było łatwo ... ;) Po rozcięciu buteleczki wydobyłam jeszcze ogromną ilość bazy i przeniosłam ją do szklanego słoiczka. Niestety ta przeprowadzka jej nie służyła, baza szybko straciła swoje właściwości i nie nadawała się do użytku :(
Z tego co się orientuję, teraz UDPP występuje tylko w wyciskanych tubkach (producent chyba wsłuchał się w głos konsumentek). Niestety ze względu na ceną moja przygoda z UDPP była jednorazowa.



Obecnie stosuję bazę z Art Deco. Wiadomo, że nie dorównuje ona UDPP, ale jest naprawdę bardzo dobra. Jej konsystencja pozwala na łatwą aplikację cieni. Baza sprawia, że cienie są nieco bardziej intensywne niż bez jej użycia. Minusem jest fakt, że trzeba się jednak trochę "namachać", żeby dobrze rozetrzeć granice cieni. Baza jest sprzedawana w przyzwoitej cenie (ok. 40 zł). Co najważniejsze, makijaż oka na tej bazie utrzymuje się bez zarzutu bardzo długo. Mam na myśli zarówno makijaż w czasie dnia jak i podczas imprezy. Produkt jest bardzo wydajny używam go bardzo często od ponad roku i wystarczy mi jeszcze na co najmniej kilkanaście użyć.
Zarzucić tej bazie można, a właściwie producentowi, tylko to, że opakowanie jest skonstruowane w taki sposób, że ciężko dokręcić słoiczek do końca, co niestety ma nieuchronny wpływ na konsystencję produktu, a co za tym idzie na pogorszenie łatwości aplikacji. Jednakże, jest to zauważalne dopiero po długim czasie od pierwszego otwarcia. (Jeśli chodzi o problem z dokręcaniem wieczka, to wiem, że jestem w tej kwestii odosobniona).
Pomimo tych kilku wad, bazę z Art Deco bardzo polubiłam i niedługo kupię kolejny słoiczek. No chyba, że wygram w totka, to wtedy kupię sobie wszystkie dostępne rodzaje UDPP ;)




czwartek, 1 listopada 2012

Ulubieńcy października 2012

W tym miesiącu trochę "kolorówki", pielęgnacji i jeden niekosmetyczny ulubieniec.

No to jedziemy.

Podkład Rimmel Wake me up. 




Pełna recenzja TU . Tak jak podejrzewałam podkład ten sprawdza się u mnie znacznie lepiej w chłodniejsze dni. Pisząc lepiej mam na myśli, że nie świecę się po nim niczym disco ball już po dwóch godzinach. Efekt może nie matowej, ale też nie świecącej cery utrzymuje się ok.5-6 godz. Czyli naprawdę w porządku.


Puder Golden Glow z Wibo stosowany jako bronzer pod kości policzkowe. 




Kupiłam go wiosną, ale niespodziewanie tuż po zakupie zostałam szczęśliwą posiadaczką bronzera z Victoria's Secret i Wibo musiał cierpliwie poczekać na swoją kolej. No i doczekał się, co więcej, został odznaczony tytułem "ulubieńca". Produkt jest dość ciemny, ale po nałożeniu na wypudrowaną twarz wygląda świetnie, bardzo dobrze się rozciera i co mnie najbardziej zaskoczyło, utrzymuje się bardzo długo. Nie wiem jeszcze jak z jego wydajnością, jak na razie mogę powiedzieć, że nie jest najgorzej.Wydaje mi się, że jest w aktualnej promocji Rossmanna.


Puder rozświetlający Avon Shimmer Powder stosowany jako róż




Nie mam pojęcia czy ten puder jest nadal dostępny w ofercie Avonu, bo kupiłam go ok. 1,5 roku temu. Trochę poużywałam, a później odszedł w zapomnienie, gdyż zaczęłam testować inne tego typu produkty. Wróciłam do niego teraz, kiedy moja twarz nie jest opalona.
Posiadam odcień Peach (brzoskwinia), który świetnie ożywia twarz i nadaje jej ciepłego tonu. Jeśli chodzi o trwałość to jest naprawdę przyzwoita. Dziwię się tylko jak można go było nazwać pudrem, bo nałożony na całą twarz dałby efekt Oompa Loompa ;) Czyli idealny na Halloween :)





Z kolorówki to byłoby na tyle. Teraz czas na pielegnację twarzy. 

  La Roche Posay - Hydrene Legere, czyli wersja lekka




Do tego kremu wracam zawsze w okresie jesiennym, bo wtedy też używam kremów złuszczających z kwasami. Specyfiki te mocno przesuszają skórę, a Hydrene pomaga jej odzyskać równowagę. W lecie trafiłam na sporą przecenę tego kremu i kupiłam go wtedy już z myślą o jesieni. Kremik ten zawiera glicerynę, więc w obawie przed zapychaniem (choć z informacji na opakowaniu można wyczytać, że nie jest komodogenny) tuż przed aplikacją dodaję kroplę żelu hialuronowego (podwójny żel hialuronowy 2%) z Biochemii Urody.




Czas na włosy.
Octowa płukanka do włosów.


Jest to ulubieniec typu "home made".
Płukankę przygotowuję z dwóch szklanek zimnej wody i jednej łyżki octu jabłkowego. Spłukuję nią włosy na samym końcu, czyli po umyciu i wypłukaniu ich zwykłą wodą. Włosy są lekko usztywnione i bardzo lśniące. Nie stosuję tej płukanki częściej niż raz w tygodniu (włosy myję ok.4 razy w tyg.), gdyż zauważyłam, że za często stosowana za bardzo zakwasza łuskę włosa i włosy wyglądają na przesuszone.



Woda perfumowana Victoria's Secret - Very Sexy For Her2 - EDP



Jak dla mnie jest to kwintesencja zapachu na jesień i zimę. Nie jestem fanką bardzo ciężkich zapachów, a już na pewno nie takich, które powodują atak duszności wśród przebywających w pobliżu osób. Woń jest ciepła, troszkę cięższa, ale nie dusząca i do tego bardzo kobieca. Zapach nadaje się zarówno na dzień jak i na wieczór. Na skórze utrzymuje się bardzo długo, a na ubraniach wręcz nieskończenie długo ;)


Ulubieniec niekosmetyczny.

A teraz czas na mojego ulubieńca muzycznego, który poprawia mi humor, zwłaszcza, w samochodzie gdy jestem w drodze do pracy a tu surprise - w radio nadają „Widok” w wykonaniu Mariki. Piosenka mega pozytywna i bardzo klimatyczna.